Etykiety w terapii to temat, który szczególnie mocno do mnie powraca, od kiedy bliżej zgłębiam tematykę terapii osób uzależnionych i ich bliskich. Etykiety, w moim poczuciu, stosowane są zarówno przez terapeutów, pomagaczy, jak i przez osoby korzystające ze wsparcia. Nadal na wielu szyldach poradnianych czy stronach internetowych przeczytać można o terapii alkoholików czy narkomanów. Z drugiej strony, także i osoby, które trafiają do gabinetów czy ośrodków potrafią mówić już na pierwszym spotkaniu, że chorują na alkoholizm czy że są współuzależnione. Te słowa dźwięczą w uszach, są dla mnie niewygodne, nie pasują. Wiem, jak ważne są słowa, których używamy i jakie ogromne mają znaczenie w procesie terapeutycznym. Stąd budzi się we mnie jakaś niezgoda związana z innymi profesjonalnymi pomagaczami, którzy nadal te etykiety przyklejają, czasem tak bardzo, że nie widać zza nich człowieka. Wiem jednak, że pomimo tego, że standardy się zmieniają, każdy ma prawo poniekąd pracować w sposób, w jaki chce i używam wybranego przez niego słownictwa. Większy problem pojawia się jednak, kiedy słyszę te słowa w swoim gabinecie. Czy mam prawo odbierać je człowiekowi, który do mnie przychodzi, a jeśli tak, to kiedy jest na to dobry moment? Coraz częściej zastanawiam się nad funkcjami tych etykiet. Dużo myślę nad tym, po co te osoby przyklejają sobie te etykietki, dlaczego są one takie ważne i tak trudno jest je odkleić
. Czasami dochodzimy do tego, że po prostu nie znają innych słow. Są w systemie tak długo, że to dla nich normalne. Czasami etykietka „alkoholika” czy „hazardzisty” pozwala zatopić się w poczuciu bezsilności – skoro jestem „tylko alkoholikiem”, nie ma już we mnie nic innego, więc nigdy już nie może być inaczej niż jest teraz, nie ma po co się starać.
Zdarza się także, że taka naklejka daje poczucie przynależności do jakiejś grupy, którego człowiek tak bardzo potrzebuje. Te etykietki na pewnych etapach wydają się być niektórym potrzebne, oderwanie ich siłą stawia przede mną pytanie – dla kogo to robię, dla tej osoby czy dla siebie, bo mi niewygodnie? Wydaje się więc, że w pozbywaniu się tych etykiet trzeba jeszcze przejść długą drogę – edukacji innych, ale też próby rozumienia i empatyzowania z osobą, która do nas trafia. Wszak nie jest łatwo pokazać, że etykietka ta, zamiast pomagać , raczej zniewala, utrudnia zmianę. Człowiek, który jest z nami w relacji, ma przecież wiele innych cech, pasji, marzeń, twarzy i nie da się ich zamknąć w jednym stygmatyzującym słowie, ale przede wszystkim to on sam, z naszą pomocą, musi w to uwierzyć.
Zmiana jest procesem, sądzę więc, że trzeba dużo uważności by towarzyszyć klientowi/pacjentowi w samodzielnym oderwaniu etykietki i życiu pełnią życia.